piątek, 11 maja 2012

Takim będę jeździł! Zobaczycie!




     W pierwszych słowach pragnę Was gorąco powitać jako że, jest to mój pierwszy tekst „Na Wywalonym Bezpieczniku”. Będę opisywał motoryzację z perspektywy reklamy, kontekstu kulturowego, stylu życia, frajdy z jazdy oraz przede wszystkim wyglądu. Mam nadzieję, że często będziecie wdawać się ze mną w polemikę!

     Zastanawialiście się kiedyś dlaczego od dzieciaka marzyliście o tym, żeby jeździć konkretnym samochodem? Ja, po ostatniej rozmowie ze znajomymi, tak. Każdy z nas ma wymarzone auto. I strzelam, że jest ono sportowe. Porsche, Lamborghini, Ferrari albo Aston Martin. I tu tak naprawdę zaczyna się zagadka. Dlaczego wymieniłem te marki a nie inne? Dlaczego nie ma Mazdy, Nissana, Hondy czy nawet Bugatti? To świadomość z jaką marka się wdziera do naszych umysłów. Pierwsze cztery to symbole luksusu. Wyższa półka. Nissan, Mazda czy Honda przejadły się przez powszechne modele które poruszają się po naszych drogach. Była nawet kiedyś taka reklama Porshe 911: zdjęcie samochodu (piękna sylwetka!) i napis „szczerze, marzyłeś, że kiedyś będziesz jeździł Nissanem albo Mitsubishi?” Idealne podsumowanie myśli.

       Druga rzecz. Co, poza stanem portfela, decyduje o zakupie samochodu? Motor? Przyspieszenie? Moment obrotowy? Nazwa! No bo przecież lepiej jeździ się Wranglerem niż Pajero czy Viperem niż XJ. Nazwy sprzedają samochody. W każdej nazwie zawarta jest pewna historia. Zależna też od kontekstu kulturowego i języka. Wspomniany wyżej Mitsubishi Pajero w krajach hiszpańskojęzycznych musiał zmienić nazwę bo nikt nie będzie chciał jeździć „onanistą”. Dodge Swinger też nie mógł być postrzegany jako auto rodzinne z racji specyficznego hobby zawartego w nazwie (oczywiście, nie wiecie o co chodzi i sprawdzicie to w Google, uprzedzam, +18) a Ford Pinto to nic innego jak Ford „mały członek”. Ze zrobionego przeze mnie badania okazało się, ze największy problem z nazwami jest w krajach hiszpańskojęzycznych. Tam chyba wszystko kojarzy się z seksem. I to zazwyczaj negatywnie.  Skupmy się zatem na dobrych, skutecznych nazwach. Tutaj prym wiodą Amerykanie. Oni jak nikt inny przykładają się do tego żeby nazwy były krótkie, zadziorne, z charakterem. Żeby opowiadały historię. Najczęściej występującym motywem jest zwierzę. Mamy Vipera - żmiję, Cobrę, Mustanga czy Barracudę. Jak nie przedstawiciele fauny to geografia. Tutaj króluje Eldorado. Jak kończą się pomysły z natury to sięga się do natury człowieka. Przykładem jest Charger – szarżujący czy Challegner co w wolnym tłumaczeniu oznacza rywala. Nazwa sprzedaje wszystko, nawet słabe jednostki. U nas w Europie stawia się na nazwy wiatrów: Passat czy Eo, na dyscypliny sportowe: Golf i Polo albo po prostu na alfabet. Klasa A, C, E, G i S wywołuje uśmiech na twarzach fanów niemieckiej myśli technicznej. Żeby skończyć zwrócę jeszcze uwagę na chińską motoryzację, bo ta rozwija się w ekspresowym tempie. Tam też nikt już nie chce jeździć kombinacją cyferek i literek. Nazwa w motoryzacji to 80% sukcesu. Później to już tylko bezawaryjność…

       Pamiętajmy o tym, bo „onanista” nie przyciąga atrakcyjnych przedstawicieli płci przeciwnej. Ale przecież nie do tego samochód służy. Podobno. I jeszcze odpowiadając na pytanie  z Waszej głowy: Mustang Shelby GT500 z 1967 i Mercedes 300 SL Gullwing, rocznik 56. Moje typy.

Szerokości, przyczepności!
- Kuba Gibowski